sobota, 26 lipca 2014

GWiNT Ultra Cross 2014 – moja prywatna droga przez mękę i (cichy ?) COMMING OUT


Wiem, że dawno nie napisałam żadnej relacji z biegu. Chyba należy Wam się kilka słów wyjaśnienia. 

Ostatni raz startowałam w biegu crossowym na dystansie 55 kilometrów 10 maja 2014 r. To już ponad 3 miesiące temu!
Nazwa "GWiNT Ultra Cross" trzeba to wprost napisać - nie jest na wyrost. Trasa biegu wiodła w zdecydowanej większości malowniczymi leśnymi duktami i ścieżkami. Tylko niewielkie odcinki dróg, przy wybiegach i wbiegach do głównych miejscowości zlokalizowanych na przebiegu trasy (tj. Grodziska Wlkp., Nowego Tomyśla i Wolsztyna), prowadziły asfaltem.

Dystans 55 kilometrów, jaki pokonałam (bo w ofercie tej imprezy był również bieg na 110 km) pozwolił mi na podziwianie krajobrazów specyficznych dla środkowo-zachodniej Wielkopolski. A naprawdę było co podziwiać. Trasa oferowała zarówno ostre podbiegi i zbiegi na ukształtowanych przez lodowiec wydmach, odcinki płaskie wiodące pośród borów sosnowych i świerkowych, lasów mieszanych, grądów, łęgów, lasów wilgotnych i bagiennych.

Formuła biegu bardzo mi odpowiadała – zapisując się na bieg zawodnicy nie musieli deklarować się w sposób wiążący co do wybranego dystansu. Każdy kto stwierdził, że po 55 km nie ma jeszcze dość, mógł kontynuować bieg. W przypadku nie ukończenia dłuższego dystansu to i tak zaliczony został mu dystans 55 km. Organizatorzy stwierdzili bowiem, że to oczywisty sposób na uhonorowanie poniesionego przez biegacza wysiłku.

Limit czasu na trasie 55 km stanowiło 10 godzin i 30 minut, natomiast dla dystansu 110 km – 18 godzin.

W moim odczuciu było przepięknie! Do 27 kilometra…

Ale od początku.


Do Wolsztyna, gdzie znajdowało się biuro zawodów dotarliśmy koło 20.00. Odebraliśmy pakiety startowe, które uważam, że jak na opłatę startową 120,00 zł były bardzo bogate. Poza mapą biegu, chipem do pomiaru czasu, ulotkami i materiałami informacyjnymi na temat okolic Wolsztyna, Nowego Tomyśla i Grodziska Wielkopolskiego znaleźliśmy w nim również przewodnik z trasami biegowymi po okolicy, latarkę "czołówkę", która przydała się podczas biegu oraz kubek składany wielorazowego użytku, który był obowiązkowym wyposażeniem każdego biegacza – na trasie nie przewidywano serwowania napojów w kubkach jednorazowego użytku. Uważam, że jest to doskonały pomysł. Niejednokrotnie pisałam już z niesmakiem o bieganiu po stosie zużytych plastikowych kubków. Podczas GWiNTu tego nie doświadczycie.

Około godziny 22.00 odbyła się odprawa, na której opisano poszczególne fragmenty trasy, zwrócono uwagę na jej oznaczenia. Przypominano, że na start biegu dojeżdżamy… zabytkowym parowozem!
Po odprawie poszliśmy grzecznie spać, by już o 2.00 wstać na toaletę, śniadanie zagwarantowane przez organizatorów i jednego z partnerów biegu – Folwark Wąsowo (http://www.wasowo.com.pl/) i mały rozruch.

O śniadaniu można by pisać naprawdę wiele. Szczerze – po skosztowaniu tylko namiastki specjałów, jakimi raczyli nas organizatorzy nie miałam ochoty nigdzie biec, tylko siedzieć i jeść te pyszności! Ale czas nieubłagalnie płynął i po konsumpcji niewielkiej ilości kaszy jaglanej z cynamonem, daktylami i migdałami z odrobiną świeżego masła, plus prażone jabłka oraz wypiciu napoju izotonicznego z soli morskiej, cytryny i miodu (wiem… wiem... mi też na samą myśl robi się ciepło na sercu) trzeba było lecieć na pociąg. Bo już o 4:00 odjazd ciuchcią parową na start.

Trochę baliśmy się ponad 30 minutowej podróży parowozem – przede wszystkim, że zmarzniemy, bo na dworze było niewiele powyżej 10C. Ale tu niespodzianka – w pociągu było jak w saunie! Musieliśmy wręcz pootwierać okna, by później nie doznać szoku termicznego.

Tomasz - wspaniały przyjaciel, biegacz, orientalista. Dobry duch GWiNTa!
Przed startem, który odbył się punktualnie o 5:00, uczciliśmy minutą ciszy wspaniałego przyjaciela, wytrawnego biegacza, którego niespodziewane odejście w lutym tego roku wstrząsnęło moim, i myślę że nie tylko moim, światem biegowym. Tomku… po raz kolejny myśląc o Tobie szeroko się uśmiecham… tylko dlaczego przez łzy…

Trasa była piękna, malownicza. Było na tyle jasno, że czołówki wydawały się być zbędne. Kilometry mijały błyskawicznie. Bufety zaopatrzone były w różne pyszności! Najbardziej urzekł mnie żółty ser!
Aż tu nagle, ok. 27-28 km trach – ból w prawej nodze. Szybka próba diagnozy – naderwana dwójka..? I co tu robić? Należę do osób posiadających instynkt samozachowawczy, zatem pytam organizatora na punkcie odżywczym czy można zejść z trasy. Słyszę: „Tak, ale do Wolsztyna nikt pani nie dowiezie”. Słabo… Próbuję iść… Daję radę… Truchtać… Tez jakoś idzie. Ale tak trochę sztywno, bez zbytniego wyrzutu nogi przy wyproście. Dobra mówię – potruchtam do następnego bufetu – tam mnie zwiozą… Cóż za niespodzianka – nie zwiozą. Truchtam dalej. Na szczęście dogania mnie kolega, z którym dalej mijają nam kilometry. Maciej chyba był pierwszą osobą, która widziała mnie ryczącą podczas zawodów – ale wstyd! Dzięki jego dopingowi, to truchtając, to maszerując, dotarłam do mety cała i chyba niewiele bardziej skontuzjowana. Wielkie dzięki Macieju!!

Na mecie czekał na mnie fantastyczny sok pomidorowy – kolejny super pomysł organizatorów, gorąca kąpiel i fantastyczny masaż (nie, nie tej obolałej nogi, tej drugiej)

Ta moja droga przez mękę (06:19:01) okazała się być drogą do 14 miejsca w generalce kobiet i 2 miejsca w kategorii wiekowej. Bardzo miłe i ale jakże ogromne zaskoczenie!

Tak. Byłam zaskoczona.
I teraz zagadka… ta kontuzja nogi, która ostatecznie okazała się lekkim naderwaniem mięśnia, który po dwóch tygodniach przestał mi doskwierać w stopniu umożliwiającym truchtanie 5-7 km dwa razy w tygodniu… Sprawa dla mnie osobiście bardzo dziwna. Byłam przed biegiem zregenerowana, wypoczęta, wytrenowana i tak generalnie przygotowana do biegu na 55 km. Świadczy o tym pierwsza połowa biegu w czasie 2:43:00. Co mogło nie zagrać? Otóż niespodzianka – z lekarzem doszliśmy do wniosku, że w taki oto sposób mój organizm chciał uchronić mnie przed stratą Fasoli, która jak się okazało ma już na swoim koncie pierwszy bieg ultra na dystansie 55 km. Tak. Jestem w ciąży. Bardzo się cieszę, choć mocno zmodyfikowało mi to plany startowe na ten rok. Obecnie jestem w 13 tygodniu ciąży – to początek czwartego miesiąca. Biegam. Poprawka – truchtam (5:45 - 6:00 min/km). Nie ma ku temu żadnych przeciwwskazań. Bo przecież bieganie nie ciąży!

Ale o tym to może następnym razem ;)

Ola

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co Ty na to? Podziel się z nami!