wtorek, 22 kwietnia 2014

Zimowy Ultramaraton Karkonoski - czyli jak nie biegać ultramaratonów.

Od ubiegłego roku ósmy marca kojarzyć mi się będzie nie tylko z Dniem Kobiet, otrzymywanymi z tej okazji życzeniami i kwiatami, ale przede wszystkim z tragicznym wydarzeniem - śmiercią wspaniałego kolegi - Tomka Kowalskiego, który w 2013 roku wraz z Maciejem Berbeką, Adamem Bieleckim i Arturem Małkiem jako pierwszy człowiek na świecie zdobył ośmiotysięcznik Broad Peak zimą.

Rodzina i najbliżsi przyjaciele Tomka postanowili uczcić Jego pamięć organizując Zimowy Ultramaraton Karkonoski (ZUK), który odbył się w pierwszą rocznicę uznania Tomka za zmarłego - ósmego marca 2014 r.


Zapisy na bieg, które ruszyły 19 grudnia 2013 r. rozeszły się jak świeże bułeczki. 150 miejsc pomimo jak dla mnie wysokiej opłaty startowej (220 zł) zapełniło się w niecałą dobę.

Organizacja biegu od początku była perfekcyjna. Przydatne biegaczom i osobom zainteresowanym biegiem informacje pojawiały się zarówno na stronie internetowej Ultramaratonu (http://ultramaratonkarkonoski.pl), jak i na jego profilu na facebooku. Nie sposób było przegapić newsów o stanie trasy, o grubości pokrywy śnieżnej na ścieżkach, czy wymaganym ekwipunku uczestników biegu (wyposażenie obowiązkowe, ze względu na przychylne prognozy, w ostatniej chwili, ku uciesze wszystkich biegaczy, uszczuplone zostało o dodatkowy polar czy nieprzemakalne rękawice). Dzięki właśnie tym postom na facebooku udało mi się pobiec w ultramaratonie, bo na ostatnią chwilę zwolniły się dwa miejsca.

Odprawa przed biegiem była krótka, rzeczowa. Organizatorzy byli nieugięci odnośnie krótkich spodenek na trasie, o które jak lew walczył jeden z uczestników biegu. Decyzja była jedna - obowiązywał ubiór zimowy - długie spodnie i górna część stroju na długi rękaw. Krótkie spodenki można było wziąć do plecaka i przebrać się na trasie. Oglądając zdjęcia z biegu nie widzę, żeby ktokolwiek zdecydował się na to rozwiązanie. Nawet czołówka, mimo bardzo szybkiego tempa (52 km pokonali w ok. 4,5 h), do końca biegła „na długo”. Sama nawet przez chwilę nie pomyślałam o czymkolwiek krótkim…


Osoby odpowiedzialne za trasę, dzień wcześniej zrobiły zdjęcia, by pokazać jej stan. W szczególności oblodzone, niebezpieczne miejsca czy skrzyżowania, na które warto było zwrócić uwagę, by nie pobłądzić, co przy bardzo dobrym oznaczeniu trasy było niemożliwe. Organizatorzy przestrzegali również, że nawet w Karkonoszach przy plus 5 stopniach i pełnym słońcu może być ślisko, wietrznie i zimno, a gdy zmieni się aura, bardzo niebezpiecznie.

Po odprawie odbyła się projekcja filmu o Tomku. Bardzo osobisty, optymistyczny obraz stworzony przez przyjaciół i rodzinę raz wzruszał, raz bawił do łez. Po filmie ostatnie osoby odebrały pakiety startowe i można było iść spać. A czekała nas rychła pobudka, bo już od 4 rano sprawdzane było obowiązkowe wyposażenie a start – punktualnie o 5:00:00.

Sprawdzenie ekwipunku przebiegło sprawnie. Biegacze jeszcze przed biegiem mogli wypić świeżą, gorącą kawę i herbatę, przegryźć coś słodkiego.

Wystartowaliśmy o 5.00 z deptaka. Było wyjątkowo ciepło, ok. 4 stopni. Pogoda idealna, rozgwieżdżone niebo. Sznur czołówek i migających czerwonych światełek przypiętych do plecaków.

Trasa z perspektywy startu nie była trudna. Znam dość dobrze Karkonosze i pamiętając profil trasy wiedziałam, że „byle do Śnieżki, później będzie z górki”. To myślenie mnie zgubiło. Nie biegałam tam nigdy w zimie, przez co niedostatecznie dobrze rozłożyłam siły w pierwszej części biegu. Oblodzone podejścia kosztowały bowiem moje mięśnie (zwłaszcza łydki) dużo więcej niż przewidziałam. Stąd druga część trasy w moim wykonaniu była słaba.





Trzeba przyznać, że Tomek z góry zadbał o pogodę – błękitne niebo, słońce, zapierające dech widoki. Nie można było sobie wyobrazić piękniejszej oprawy biegu.

Punkty odżywcze były bardzo dobrze zaopatrzone. Można było znaleźć na nich między innymi herbatę z cytryną, czekoladę, pomarańcze, zupy – pomidorową, barszcz z krokietem, różnego rodzaju ciastka, banany. Jako, że raczej na trasie jestem niejadkiem, nie próbowałam tych specjałów, ale z relacji znajomych wiem, że wszystko było pyszne.

Słyszałam negatywne głosy, że chcąc skorzystać z bufetu biegacz zmuszony był do zboczenia z trasy i wejść do schroniska. Prawda – trzeba było lekko zboczyć z trasy, żeby się posilić, ale NIE KAŻDY MUSIAŁ Z TEGO KORZYSTAĆ. Można przecież było wziąć zapas napojów i jedzenia na cały bieg. Z tego co wiem, czołówka nie skorzystała z żadnego punktu. Ponadto należy pamiętać, że to zimowy ultramaraton. Organizatorzy nie mogli wiedzieć, że bieg odbędzie się w aurze wiosennej, a nie za przeproszeniem w „dupówie”, gdzie wieje, śnieży i nic nie widać. A trudno mi sobie wyobrazić by wolontariusze mięli czekać na zawodników z gorącą herbatą tuż przy szlaku, a nie w ciepłym schronisku. Ale jak to mówią - czego byś nie robił - wszystkim nie dogodzisz.


Wracając do biegu - dotarłam do Śnieżki. Później stromy zbieg i teoretycznie "z górki". Nie było jednak łatwiej. Było ciężko do samego końca. Dopingowali mnie Magda i Mateusz, za co bardzo dziękuję. Nie chcę tłumaczyć słabego występu faktem, że był to dopiero początek sezonu i nie miałam jeszcze super formy, czy tym, że jeszcze w czwartek poprzedzający bieg kończyłam antybiotykoterapię. Nie. Inni pobiegli dużo lepiej. W moim przypadku najzwyczajniej w świecie byłam nieprzygotowana. Za mało trenowałam. Za szybko zaczęłam. Ot cała tajemnica.

Na mecie mój wynik - 07:53:27.

Najlepszymi w pierwszej edycji ZUKa byli:

Wśród mężczyzn
  1. Bartosz Gorczyca - 04:34:30 (!!!)
  2. Piotr Karolczak - 04:53:16
  3. Piotr Bętkowski - 04:55:17
Wśród kobiet
  1. Sabina Giełzak - 05:34:22 
  2. Ewelina Pisarek - 06:06:39
  3. Justyna Żyszkowska - 06:09:41
Jeśli mogę dać Wam dobrą radę - to nie biegajcie w ten sposób ultramaratonów. Trenujcie. Zimą też można zrobić siłę, czy wytrzymałość. Od tego mamy super-hiper nowoczesne bieżnie. Przemyślcie taktykę jaką zastosujecie podczas biegu. W miarę możliwości zapoznajcie się z trasą, warunkami na niej panującymi. A następnie cieszcie się z biegu.

U mnie o zapisaniu się na bieg na ostatnią chwilę zadecydowała chęć zmierzenia się zarówno z dystansem, przepiękną trasą, jak i chęć udziału w tym wielkim święcie przygotowanym dla Tomka. Nie myślałam do końca racjonalnie.  Wystartowałam, pocierpiałam i dobiegłam do mety. Nie żałuję.

ONI mięli dużo dłużej, ciężej i zimniej...
Ola 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co Ty na to? Podziel się z nami!