sobota, 2 maja 2015

Powolny powrót do gry

Pierwsze ściganie po urodzeniu Ali za mną. Jeśli ktoś kiedyś powiedział Wam, że po ciąży osiąga się lepsze wyniki - kłamał ;). Przynajmniej nie tuż po urodzeniu dziecka.

A na poważnie - za mną 8. Poznań Półmaraton (10 tygodni po porodzie) i Chyża Durbaszka w Szczawnicy (12 tygodni po porodzie).

W dniu wypisu ze szpitala na pytanie kiedy mogę na poważnie zacząć ćwiczyć lekarz odpowiedział "za 3-4 tygodnie, poczuje pani", kiedy sprecyzowałam, że chodzi mi o bieganie długodystansowe i ćwiczenia siłowe, między innymi z obciążeniem, zamienił tygodnie na miesiące. Zatem nie ma jakiejś magicznej granicy. Znów uważam, że należy wsłuchać się w swoje i ciało i nie szaleć.

Truchtać zaczęłam szybko, bo około 3 tygodnie po porodzie. Wcześniej nie miałam potrzeby, bo zawirowania z nowym członkiem rodziny skutecznie zajmowały mi czas i myśli. Na pierwszych treningach nie osiągałam ani zawrotnych prędkości ani odległości. Chodziło o to, by sprawdzić czy blizny (rodziłam przez cesarskie cięcie) nie dają o sobie znać. Lekko je czułam ale nie był to w żadnym wypadku ból, a co ważne, po treningu nie były bardziej bolesne czy opuchnięte. Mocniejsze treningi, tempo 5:30-5:00 min/ km przy dystansach do 10 km, rozpoczęłam mniej więcej 6 tygodni po porodzie.

Te kilkanaście tygodni to wbrew pozorom niewiele czasu by wystartować na 100% przygotowanym. I faktycznie czułam braki. Nie nastawiałam się oczywiście na żadne życiówki we wskazanych powyżej biegach. Poznański półmaraton chciałam pobiec poniżej 2 godzin, a Chyżą Durbaszkę poniżej 2,5 godziny. Oba cele osiągnęłam, co postawiło mnie przed przed pytaniem czy założenia nie były za słabe. Ale po fakcie nie ma co o tym rozmyślać.


Poznańska połówka poszła gładko. Nie napinałam się zbytnio. Chciałam startem sprawdzić czy nogi wytrzymają taki dystans w równym tempie. Po ciąży moimi najdłuższymi wybieganiami były 2 kółka nad Maltą, czyli 10,8 km. Nogi jednak niosły. Ostatecznie do mety dobiegłam w czasie 1:53:44. Ani razu nie wyszłam poza sferę komfortu, przez co mogłam delektować się atmosferą biegu. Przyglądałam i przysłuchiwałam się współbiegnącym, oklaskiwałam porozstawiane przy trasie biegu kapele. Podziwiałam jak wielu zamiast siedzieć przed telewizorem mierzy się z samym sobą.


W Szczawnicy, o której chciałabym napisać Wam więcej w oddzielnym poście, wiedziałam, że chcę pobiec mocniej. Jak już pisałam, moim założeniem było zmieścić się w 2,5 godzinach, a miałam do pokonania 20,2 km i ok. 900 metrów przewyższenia (+-). Nie przewidziałam jednak, że tak ciężko będzie mi się podbiegało. Zdecydowanie to element nad którym muszę teraz popracować... Na mecie zameldowałam się z czasem 2:24:34, więc planowo. Strefę komfortu odczuwałam na odcinkach płaskich i zbiegach. Podbiegi... ehhh... szkoda gadać...

Ale jak to się mówi - wracam do gry. Po obu biegach wiem nad czym pracować. Sezon dopiero się dla mnie zaczyna. Będę walczyć, bo to ostatni rok w kategorii K20 ;) 

Następny przystanek - Wings for Life World Run - jako kibic. W tym roku będę dopingować innych biegaczy, w szczególności Anię, Bruna i Grzesia. Moje wrażenia z zeszłorocznej edycji znajdziecie TUTAJ.

Jestem pewna, że Ania również podzieli się z nami swoim spostrzeżeniami o tym szczególnym biegu.

Ola

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co Ty na to? Podziel się z nami!