poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Bieg 7 Dolin, Festiwal Biegowy w Krynicy 2013 r.

Choć nie wszyscy klasyfikują dystans poniżej 100 km jako bieg ultra, po ostatnim weekendzie w Krynicy zdecydowanie czuję się „ultrasem” pełną gębą. Co prawda pokonałam jedynie 66 km, to zawsze jest to dystans dłuższy od jakiegokolwiek maratonu górskiego o co najmniej 21 km – jakby na to nie patrzeć – o dystans półmaratonu.


Relacji z biegu 7 dolin można znaleźć wiele, wystarczy wpisać odpowiednie hasło w wyszukiwarce. Niemniej chętnie podzielę się z Wami moimi spostrzeżeniami i przemyśleniami dotyczącymi tego wydarzenia.
 
Miesiące poprzedzające start w biegu należy w moim wypadku uznać za wyjątkowo udane jeśli chodzi o trening. Pomimo mojego nizinnego pochodzenia udało się kilkukrotnie wyskoczyć w góry, żeby potrenować podbiegi i przede wszystkim zbiegi. Zarówno weekendowe wypady, jak treningi połączone z dwoma tygodniowymi urlopami, z dzisiejszej perspektywy przyniosły zamierzony rezultat – swobodne pokonanie dystansu 66 km.
 
Nie obyło się oczywiście bez rozterek na dwa-trzy tygodnie przed startem. Może nawet nie tyle czy podołam, bo tego byłam pewna, ale jak bardzo uszkodzona będę po przybyciu na metę, bo odpuścić w połowie – niedopuszczalne (może złamanie otwarte by mnie przekonało – tfu, tfu przez lewe ramię ;-P).
 
Na dwa-trzy tygodnie przed godziną „0” zaczęłam szukać w internecie informacji na temat taktyki podczas biegów ultra. Z dzisiejszej perspektywy najbardziej przydatnym wydaje mi się artykuł http://napieraj.pl/index.php?option=com_multicategories&view=article&id=8284%3Ataktyka-w-czasie-biegow-ultra&catid=6%3Atrening&Itemid=72 W internecie można znaleźć wiele relacji, jednak uważam, że większość z nich napisanych jest przez osoby, które nie walczą o wynik lecz traktują udział w B7D jako szybszą wycieczkę po górach. Absolutnie tego nie neguję, jednak moje nastawienie było inne – pokonać dystans w jak najkrótszym możliwym dla mnie czasie. Bez zbędnego zatrzymywania się, straty czasu na przepakach czy punktach żywieniowych.
 
Największą zagadką była pogoda i ostateczny dobór garderoby optymalnej na całą trasę, stąd pakując się do Krynicy wzięłam pod uwagę wszystkie możliwe warianty. Śmiech mojego męża powiedziałby Wam wiele na temat wielkości mojego bagażu.

Do Krynicy dotarliśmy ok. 17.00. Pakiety odebraliśmy w biurze zawodów bez żadnych problemów. Moją jedyną bolączką była za duża koszulka ale zostałam uprzedzona, że rozmiar S jest najmniejszym jakim dysponuje organizator. Nic to – Ewa (siostra) dostanie.

Po przejściu się po targach biegowych, które szczerze mówiąc nie zrobiły na mnie piorunującego wrażenia, namierzyłam na stoisku z biżuterią dla biegaczy bardzo ładną bransoletkę. Oczywiście zostało to skwitowane mniej więcej tymi słowy: „bez sensu, za droga, po co ci to”. Ale wytargowałam, że jeśli dobiegnę w pierwszej dziesiątce kobiet mąż zasponsoruje mi tę bransoletkę. To dopiero dodatkowa motywacja ;).

Poszliśmy spać zaraz po odprawie, która niewiele wniosła. Wszelkie informacje można było wyczytać z informatora czy mapy dołączonych do pakietu startowego. Przepaki, plecak i strój (ostatecznie zdecydowałam się na getry 3/4, bluzkę na ramiączkach i na to bluzę) przygotowaliśmy jeszcze wieczorem, żeby jak najdłużej móc spać. Problematyczne okazało się przypięcie numeru startowego, który był po prostu za duży. Format A4 zdecydowanie nie czynił go poręcznym, dlatego przypięłam numer do plecaka z myślą, że najwyżej to zmienię (nie zmieniłam).

Planowany start dystansu 66 km był o 4:10. Wstaliśmy ok. 2, bo śniadanie, bo toaleta, bo szeroko rozumiane ogarnięcie się i start Mateusza, który biegł setkę od 4:00.
 
Z zaparkowaniem przy samym starcie nie było problemu – ruch w Krynicy o czwartej nad ranem jest jakby to ująć – niewielki.
 
Start odbył się punktualnie. Zgodnie z założeniem zaczęłam spokojnie. Przerażająco spokojnie. Bardzo nie lubię jak mnie wszyscy wyprzedzają, a tak było. Ale powtarzałam sobie jak mantrę „kto wolno zaczyna, szybko kończy”. Pierwsze podejście i czułam się rewelacyjnie, równe tempo i do przodu. Po dotarciu do pierwszego punktu odżywczego znajdującego się przy schronisku na Łabowskiej Hali, założenie pokonania dystansu w 10 godzin przerodziło się w nieśmiałą myśl o złamaniu 9 godzin.

Na punktach herbatnik, ciepła, słodka herbata w rękę i jazda do przodu. W zanadrzu, w plecaku miałam jeszcze żelki Haribo. Czułam się fantastycznie. Bieganie po ciemku i w półmroku jest rewelacyjne, a tak się tego bałam. Czas i dystans mijały błyskawicznie.

Przepak w Rytrze poszedł sprawnie – od razu znalazłam swój worek (nie wszyscy mieli to szczęście, niektóre worki w ogóle nie dojechały – tu niestety przytyk do organizatora albo do roztrzepania uczestników, którzy mogli wrzucić worek nie do tej ciężarówki co trzeba) – zmiana skarpet (tylko z tego powodu, że mam bardzo delikatne stopy, normalni ludzie tak nie robią ;)), w rękę coca-cola z napisem „Mistrz” i biegnę dalej.

Kolejne kilometry mijały bardzo szybko. W głowie cały czas miałam profil trasy i odcinki do pokonania. Teraz biegnę do schroniska na Hali Przehyba, dalej Radziejowa, dalej Eliaszówka i jazda w dół. Zdecydowanie polecam podzielić trasę na odcinki. Dla mnie dużo lepiej biegnie się sześć odcinków po około dziesięć kilometrów niż sześćdziesiąt sześć za jednym razem. Niby to ten sam dystans ale jakby nie ten sam.

Mój kryzys przyszedł dość późno – na 6 kilometrów przed metą. Na tych koszmarnych betonowych płytach z dziurami. Na szczęście zjawił się Marcin – przypadkowo poznany biegacz. Marcin biegł na 100 km. Zagadywał mnie cały 6 kilometrowy zbieg i motywował do mocnego finiszu. Dla mnie był to koniec trasy, dla niego przystanek na dużo trudniejszej trasie niż moja. Dziękuję Ci Marcinie!!

Na mecie (czas 8:42:46) owacji na stojąco nie było – to nie meta w Krynicy. Niestety. Trochę szkoda ale spokojnie – rok, dwa i będzie finisz w Krynicy – dajcie mi trochę czasu. Zdecydowanie zostało mi to zrekompensowane przez Oszi i Andrzeja zimnym piwkiem – dziękuję kochani!

Po biegu jako wsparcie techniczne razem ze wspomnianymi wyżej Oszi i Andrzejem pomagaliśmy znajomym znaleźć na przepaku ich depozyty, uzupełnialiśmy bidony, camelbagi czy dzieliliśmy się batonami, które nam zostały. Pogoda była piękna – dla nas. Dla mocarzy biegnących na stówkę było zdecydowanie za ciepło. Ale oni parli dalej – niesamowite!

Po „obsłużeniu” Doroty, która dzielnie walczyła z limitem (i nota bene zwyciężyła – brawo Dorota!) pojechaliśmy na 77 kilometr. Po rozerwanym worku wiedziałam, że mój Mateusz już tam był, dlatego chcąc zdążyć na jego finisz pożegnałam się z Oszi i Andrzejem i korzystając z uprzejmości innych biegaczy dotarłam do Krynicy w międzyczasie dowiadując się od szwagra, który śledził zmagania Mateusza i moje w internecie, że zajęłam trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej kobiet na moim dystansie. To była super wiadomość.
 
Do Krynicy dotarłam po Mateuszu – złamał 12 godzin. Jego dokładny czas 11:53:45. Jestem bardzo dumna, że mam takiego dzielnego męża – bo wierzcie mi, że osoby, które ukończyły ten dystans są prawdziwymi twardzielami.
 
Zmęczeni i bardzo zadowoleni z uzyskanych wyników poszliśmy się wykąpać, przebrać i jeść. Czekaliśmy na najważniejszy punkt programu – dekorację, która miała się rozpocząć o 20.00. Atmosfera na deptaku była niesamowita – do mety docierały ostatnie osoby, które zmieściły się w wymagającym limicie 16 godzin. Radosna wrzawa kibiców dodawała im skrzydeł na ostatnich metrach.
 
Równo o dwudziestej zamknięto metę i rozpoczęto dekorację podczas której udekorowano najszybszych na dystansach 100km, 66km i 36km, w tym mnie. To fantastyczne uczucie odebrać puchar (i czek ;P) z rąk samego Zygmunta Berdychowskiego, który ze szczerym uśmiechem gratuluje sukcesu i zaprasza na przyszły rok. Myślę, że jest dumny z faktu do jakich rozmiarów rozrósł się jego biegowy projekt.
 
Na koncercie Budki Suflera nie zostaliśmy. Zwyciężyło zmęczenie i inne gusta muzyczne. Z relacji innych osób jednak wiem, że koncert był udany.
 
W niedzielę poszliśmy na deptak obejrzeć najszybszych w Koral Maratonie. W tym roku Biwot Wycliffe Kipkorir pobił rekord trasy osiągając wynik 2:23:53.
 
Kierując się do samochodu, żeby ruszyć w drogę powrotną do domu zaciągnęłam męża na targi i wyegzekwowałam obiecaną nagrodę – bransoletkę.
 
Tak pokrótce wyglądał mój pobyt w Krynicy. Czy tam wrócę? Z pewnością. Już dzisiaj, kiedy od biegu nie minął jeszcze tydzień, myślę nieśmiało o stówce. Ale zanim się zapiszę… pójdę na trening…

Ola

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co Ty na to? Podziel się z nami!