czwartek, 5 czerwca 2014

Tenzing Hillary Everest Marathon - bezpośrednia relacja specjalnie dla naszych Czytelników!

Dokładnie tydzień temu odbywał się Tenzing Hillary Everest Maraton, w którym pierwsze miejsce zdobył nasz rodak - Robert Celiński. Jeszcze przed biegiem poprosiłam Roberta, by napisał parę słów o swoich przygotowaniach i o samym biegu.

Oto jego relacja, którą przesłał nam już po ukończeniu maratonu:

"Witam w cywilizacji! Cywilizacja, w której żyłem przez ostatnie 44 dni pochłonęła mnie do reszty i zapragnąłem tu wrócić w przyszłym roku. Zacznę od podsumowania mojego udziału w Tenzing Hillary Everest Marathon. Sukces:

9. miejsce w kategorii open
to najwyższe miejsce zajęte przez obcokrajowca w tym rudnym maratonie, na mecie lekki szok. 

1. miejsce w kategorii obcokrajowców 
i przeszło godzinna przewaga nad drugim zawodnikiem zagranicznym. 

Nowy rekord trasy w tej samej kategorii, który od wczoraj wynosi 4,39,39

Ukończenie tego maratonu pomimo prawdopodobnego dwukrotnego złamania palców u lewej ręki :)

Wyjaśnienia: aklimatyzacja przebiegała pomyślnie pomimo małych dolegliwości z kamykiem na nerce, którego musiałem po 10 dniach urodzić. Kluczowe dni to te trzy ostatnie, które przypieczętowały losy większości startujących w tym i mój. Od chwili przybycia do Gorak Shep miałem wspaniałą pogodę, cieszyłem się na ten fakt. Radość nie trwała długo bo w nocy nadeszła burza śnieżna i zapoczątkowała trzydniowy opad śniegu non stop, bez przerwy wytchnienia , raz większy raz mniejszy opad. We wtorek udałem się na Base Camp na wysokość 5364 m npm ,gdzie miałem dołączyć do zorganizowanej grupy biegaczy oczekujących na start. Tu popełniłem błąd, powinienem zostać w Gorak Shep tę jedną noc dłużej. Zasugerowałem się tym, że lokalna prognoza pogody przewidywała kolejny dzień z deszczem, który miał zmyć śnieg z trasy, ale tak się nie stało. Noc spędziłem na lodowcu, tak jak prawie wszyscy, prócz moich najgroźniejszych rywali: Szerpów. Noc bezsenna, co chwila musieliśmy od środka namiotu walić w ściany, by zwalać śnieg, który był coraz cięższy i groził zawaleniem namiotu. Pomagali nam w tym też organizatorzy, którzy całą noc przemieszczali się pomiędzy namiotami i od zewnątrz też zwalali śnieg z namiotów. 

Rano, po szybkim śniadaniu otrzymaliśmy wiadomość, że musimy się jak najszybciej ewakuować, bo będziemy odcięci od świata i będą poważne kłopoty z ewentualną pomocą. 10 min i byłem gotowy do wymarszu. Wyruszaliśmy kilkoma grupami, ja w trzeciej: z moim kolegą z Nowej Zelandii. Szybko dogoniliśmy dwie pierwsze i wyprzedziliśmy je. Ja i kilku zawodników zmieniając się przecieraliśmy szlak, tu wymiękali nawet nasi przewodnicy Szerpowie. Odcinek 5 km przedzieraliśmy się w metrowej warstwie śniegu prawie 5 godzin. To kosztowało mnie najwięcej energii, którą straciłem na dzień przed startem, a którą akumulowałem przez ostatni tydzień. Gdy dotarliśmy do Gorak Shep byłem tak wyczerpany, że czułem to do godziny 7 wieczorem. Tej energii i wypoczynku zapewne zabrakło mi dzień później, na pewno.

Jak kończyliśmy naszą ucieczkę, na ostatnie 1,5 km przed Gorak Shep, zaczęło się szybko wypogadzać i zaczęło bardzo mocno świecić słońce, tak mocne, że prawie mi spaliło usta i nos. Wieczorem i do rana czułem jak mi pęka skóra na nosie i ustach i jak mi wypływa materia z pękniętych miejsc. Nie było to fajne, udało mi się uniknąć jedynie odwodnienia. Ranek słoneczny z małym mrozem. Pierwsze kilometry były tu kluczowe, trasa mocno oblodzona i totalnie śliska. Na pierwszym km, wywróciłem się i prawdopodobnie złamałem kciuk w lewej ręce, a na kolejnym kilometrze to samo i złamałem prawdopodobnie drugi palec, zaraz za paznokciem w tej samej ręce. Niefajne uczucie, ale biegłem dalej. Adrenalina robiła swoje i znieczulała ból na tyle, że starałem się o tym nie myśleć i biec dalej i świetnie sobie radząc wyprzedziłem wielu Szerpów, którzy do tej pory w czołówce biegli ze mną. 

Wykorzystywałem na maksa te warunki, bo wiedziałem ze oni w takich warunkach rzadko biegają, a ja w naszym klimacie wielokrotnie przecież biegałem przez te wszystkie lata (zimy). Warunki takie panowały na odcinku 7km, później śnieg topniał na trasie i robiło się błoto z kałużami. Prawdziwy wysokogórski cross. Mijałem kolejnych Szerpów, którzy nie radzili sobie na trasie. Trasa została wydłużona w jednym miejscu o 2,5 km w jedną stronę i tym samym więcej biegliśmy na wysokości około 4450m npm. W drodze powrotnej dwukrotnie zbłądziłem i zboczyłem z trasy, bo flagi które wyznaczały trasę były złamane i nie było ich widać i nie wiadomo gdzie biec. Straciłem w tych przypadkach sporo czasu. Biegłem dalej i warunki były coraz leprze. Minąłem jeszcze kilku zawodników, którzy radzili sobie coraz słabiej. Trasa, którą robiłem na treningach różniła się zupełnie od tej, którą biegłem w trakcie wyścigu. Pogoda zrobiła swoje przez te ostatnie trzy dni. 

Na samym końcu mocno ścigałem się jeszcze z dwoma zawodnikami, których dochodziłem Z jednym z nich ciąłem się do samego końca, nie wiem komu sędziowie dali 8. a komu 9. miejsce. Mi przypadło 9., a kolejny zawodnik był z 10 sek wcześniej. Pomijając te niefortunne przypadki pozycja na mecie byłaby zupełnie inna, zdecydowanie lepsza - może w okolicy 3 miejsca. Cieszę się, że wystartowałem tu drugi raz, zdobyłem jeszcze większe doświadczenie w tych górach i zapragnąłem wrócić tu za rok. Szansa nadal jest!

Pozdrawiam. Robert".

***
Robert dodał też, że ma mnóstwo ciekawych zdjęć z biegu, które nam udostępni jak tylko wróci do kraju, ponieważ połączenie internetowe w Kathmandu jest kiepskie. Na zdjęcia czekajmy zatem cierpliwie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co Ty na to? Podziel się z nami!