Do
2012 r. biegałam raczej po asfalcie. Chociaż bardziej wierne
rzeczywistości będzie stwierdzenie, że raczej biegałam. Bo to
moje bieganie było... jakby to ładnie ująć – okazjonalne. Kiedy
pojawiał się w perspektywie kilku miesięcy czy tygodni jakiś
ciekawy bieg, treningi na siłowni czy aerobik, które uwielbiam,
zamieniałam na treningi biegowe. Chociaż szczerze mówiąc nie
przychodziło mi to łatwo. Bieganie mnie początkowo nużyło. Nie stanowiło
żadnego wyzwania dla mojego ciała, mięśni, bardziej dla głowy. Dziś jest inaczej. O tym co sprawiło, że moje myślenie się zmieniło, napiszę następnym razem.
Wracając do wątku... Szukałam
alternatywy dla biegania po asfalcie. I znalazłam! Crossy, biegi na
orientację i w końcu – bieganie w górach.
Moim
pierwszym biegiem w górach miał zostać
Mały
Marduła
–
bieg anglosaski na dystansie 7.5 km,
którego trasa wiodła przez Nosal i Kuźnice na Kalatówki. W
związku z tym, że biegałam wcześniej dużo dłuższe biegi
(wówczas były to półmaratony) nie obawiałam się tego
dystansu.
Bałam
się Nosala... a raczej podejścia na Nosal.
Na
starcie było sporo osób. Startowały łącznie dwa biegi – Mały
(7,5 km) i Duży (25 km) Marduła. W moich biało-zielonych
asfaltowych adidaskach (Saucony, Triumph 3) w krótkich spodenkach z
lumpeksu wyglądałam jak nowicjusz na tle tych, jak wówczas o nich
myślałam, hardcorowców z camelbagami i skarpetami kompresyjnymi.
Nie wiem czy właśnie to nie dało mi na starcie podwójnego kopa do
biegu.
Po
starcie i przebiegnięciu ok. 1 km asfaltem zaczęły się góry... i
tak szybko jak się zaczęły, szybko się skończyły. Kiedy
poczułam wiatr w żaglach (zbieg z Nosala), wolontariusze skierowali
mnie do mety na Kalatówkach. „To już?!” - to była pierwsza
myśl jaka przyszła mi do głowy. Niesamowitym był fakt, że
odczułam ten bieg jako 15 minutową przebieżkę, a mój czas na
mecie to 1:02:07.
Dało mi to 3 miejsce na podium. Nie można wymarzyć sobie lepszego powodu, żeby na dobre zaprzyjaźnić się z biegami górskimi.
Ale wiecie co... dziwnie mi się o tym pisze, bo to może takie "polskie" podejście... ale w momencie kiedy stałam na podium, z jednej strony bardzo cieszyłam się z zajętego miejsca, z drugiej jednak, czułam lekkie zażenowanie poziomem kobiecego biegania górskiego. Bo skoro ja - Ola z nizin - zawalczyłam o podium, to coś tu było nie tak... 7,5 km biegłam ponad godzinę, a do dziewczyn, które zajęły 1 i 2 miejsce straciłam 4-6 min. Niby zdawałam sobie sprawę, że wszystkie "wyjadaczki" pobiegły na 25 km ale nadal coś mi nie pasowało.
Summa summarum, bieg był super. Złapałam górskiego bakcyla. Jak się jednak później okazało Mały Marduła nie pokazał wszystkiego, co wiąże się z biegami górskimi... To dopiero Gorce Maraton sprawił, że w miejscach, gdzie nikt nie widział beczałam jak dziecko, że już nie mogę... Ale o tym może kiedy indziej ;)
Ola
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Co Ty na to? Podziel się z nami!