Po przebiegnięciu paru maratonów i
starcie w triathlonie postanowiłam połączyć moje dwie pasje góry i biegi! Dziś
już doskonale orientuję się w kalendarzu biegów górskich, wiem co to przepak i że
na niektóre z biegów miejsca rozchodzą się w parę minut, ale jeszcze dwa lata
temu… postanowiłam wziąć udział w Maratonie Gór Stołowych – jedynym biegu
górskim, o którym wcześniej słyszałam, że… jest najtrudniejszym górskim
maratonem w Polsce! Ambitnie uznawszy, że to jest dobry cel – będzie
motywacja do treningów! Zapisywał mnie kolega, więc skutecznie ominęła mnie ta
przedstartowa gorączka. Nie znałam też nikogo, kto w takich biegach brał udział,
więc nie nasłuchałam się mnóstwa opowieści o tym jak trenować, w czym biec, jaką
strategię biegu obrać. Albo, żeby się do tego w ogóle nie zabierać.
Przygotowywałam się sama tak jak lubię
najbardziej – po prostu biegając, bez przymusu realizacji założonego treningu,
bez sztywno wytyczonych jednostek treningowych, akcentów i kalkulatorów ilości
białka na gram masy ciała. To nie dla mnie. Takie bieganie mnie męczy. Staje się
przymusem i nie wietrzy głowy. Gdy biegam po męczącym dniu w pracy lubię nie
musieć nic musieć. Lubię dać się porwać nogom, oderwać od myśli, podziwiać
krajobrazy, czuć wiatr, krople potu na twarzy, pozdrawiać innych biegaczy uśmiechem,
by w końcu wrócić do domu z wielkim zapasem endorfin. Gdy biegam wypoczęta w
weekend lubię sobie dać w kość, wyjść poza strefę komfortu, pobiec trochę
szybciej.
Nie oznacza to jednak, że nie
trenowałam.
Skomponowałam sobie własny trening,
czyli zmodyfikowałam dotychczasowe bieganie o te elementy, które będą przydatne
w górach - więcej podbiegów i ćwiczeń wzmacniających uda. Do długich wybiegań
dodałam dwa specyficzne treningi – interwały, by poprawić szybkość (to moja
słaba strona) oraz podbiegi – siła biegowa w górach jest po prostu potrzebna.
Na podbiegi wybrałam ok 120 m wzniesienie, na które wbiegałam najszybciej jak
potrafię, zbiegałam i wbiegałam znowu. Dziś mądrzejsza już o cenne porady
kolegów i fachową lekturę wiem, że powinnam była się wtedy skupić również na
zbiegach, a po każdym sprinterskim i zbiegu robić przerwę na zregenerowanie mięśni.
Raz w tygodniu starałam się robić
długie wybiegania: 2-2,5h, w tempie 5:45-6:00 min/km. Raczej biegam wolno,
dlatego właśnie trenowałam również interwały. Nie mam natomiast problemów z
wytrzymałością (przykładem niech będzie trwająca 23 godz. via ferrata, czy
kilkunastogodzinne ataki szczytowe podczas wypraw górskich). Dlatego dziś do swoich
treningów coraz częściej wplatam interwały, ponieważ chcę biegać szybciej.
Tylko tyle i aż tyle – takie treningi
były nadal przyjemnością, mimo że czasami bardziej wyczerpującą. Czasami kusiło,
by odpuścić sobie założoną ilość i skrócić podbiegi, ale zwykle udawało mi się
siebie samą przekonać, żeby nie dać się mózgowi, który takimi myślami
egoistycznie próbuje wymusić na organizmie oszczędzanie energii i snuje
wymówki.
Biegałam i cieszyłam się z czekającego
startu w MGS. Wszystkim opowiadałam, jak to zamierzam się zmierzyć z maratonem
górskim. Wiele osób twierdziło, że to zbyt nonszalanckie, żeby za pierwszym
razem zaczynać od takiego dystansu w górach. Odradzali. Dlaczego? Nie mam
zielonego pojęcia! Zamiast przejmować się tą gadaniną, wyobrażałam sobie te
przepiękne widoki w górach. Przecież biegam, trenuję, wiem na co mnie stać, słucham
organizmu i przede wszystkim – bardzo to lubię!
Lubię starty w zawodach – mobilizują
do regularnych treningów, ale przede wszystkim uwielbiam tę fantastyczną atmosferę!
Kibiców i innych biegaczy. Każdy jest uśmiechnięty, życzy powodzenia, zagrzewa
do walki i zagaduje na trasie. W biegach górskich jest to wszystko w przepięknej
scenerii i z tym typowym dla Polski klimatem. Niepowtarzalnym! Byłam w wielu
górach na świecie, ale nigdzie tak nie smakuje herbata jak w naszych
schroniskach i nie ma tylu życzliwych ludzi. Tak było i na MGS choć koledzy
biegacze z wyższością spoglądali na biegające koleżanki. Nocowałam w Szczelince
w pokoju wieloosobowym, z innymi biegaczami – opowiadali o Rzeźniku i innych
ultramaratonach. Ze zdziwieniem przyglądali mi się, gdy szykowałam swój strój
biegowy – różowe skarpetki, różowa koszulka, różowa opaska na włosy – dlaczego
nie? Lubię kolorowo biegać! No tak, ale nie miałam plecaka z bukłakiem, kijków
trekkingowych, rękawiczek, czapki z daszkiem, odzieży kompresyjnej, batonów
energetycznych, butów Salomona, mocowania na numer… Jednym słowem – w ich
oczach byłam totalnie nieprzygotowana do TAKIEGO biegu! Na dodatek zamiast obłędnej
ilości bułek zjadłam na śniadanie naleśniki, które są moim biegowym śniadaniem
mistrzów. Najbardziej krytycznie wypowiadał się i spoglądał jeden z kolegów. On
przerażony moim nieprzygotowaniem – ja jego nad-przygotowaniem. Wyglądał jak
robokop fitnesu! Od stóp do głów techniczna odzież i gadżety oraz zapasy
podwieczorków na parę dni.
Trochę mnie to wszystko onieśmieliło,
ale nie chcąc wdawać się w dalsze dyskusje o swoim nieprzygotowaniu poszłam na
start. Owszem, mina mi trochę zrzedła, gdy ich słuchałam i zasiali ziarnko wątpliwości,
ale… trudno! W tamtym momencie nie miało to już żadnego znaczenia. Po prostu
pobiegnę i już.
I biegło się świetnie, lekko, takie
zmienne tempo w przeciwieństwie do biegów ulicznych, bardzo mi odpowiadało.
Biegłam, skakałam, truchtałam, podchodziłam. W punkcie żywieniowym posiliłam się
pysznym arbuzem i orzechami, i pobiegłam dalej. Na ok 15 km spotkałam kolegę
robokopa. Był to płaski odcinek, a on szedł, wręcz powłóczył nogami. Skarcił, że
biegnę – że za szybko, że jako początkująca nie mogę trzymać takiego tempa jak
on, że trzeba siły rozkładać, że strategia, że odwonienie, że długa trasa
jeszcze przed nami… Gdyby mógł powiedziałby zapewne – zwolnij i nie biegnij!
Jakakolwiek dyskusja nie miała sensu, kolega niereformowalny, bardzo się
skrzywił i nie odwzajemnił uśmiechu, gdy powiedziałam, że biegnę dalej, bo
biegnie się świetnie, czuję się dobrze, jest mi lekko na duszy i w nogach!
I tak było do końca. Po 30 km, po
drugim „bufecie”, krótkiej rozmowie z Grzesiem i pamiątkowym zdjęciu dostałam
skrzydeł.
Frunęłam nad tą łąką za Pasterką!
Przed 40 km spotkałam biegacza z Leszna, z którym już do mety się nawzajem
motywowaliśmy opowiedziawszy sobie swoje biegowe historie. Dziękuję!
Na metę dobiegłam roześmiana w duchu
choć z grymasem na twarzy – po 7:10 godz. Nieważny czas – satysfakcja ogromna!
Przebiegłam, złapałam bakcyla, chcę więcej i na pewno wrócę za rok – co też
uczyniłam i nie mogę się doczekać lipca, kiedy znowu stanę na starcie MGS.
Kilku kolegów, którzy tak we mnie wątpili
nie ukończyło tego biegu – w tym kolega robokop. Nasłuchałam się mnóstwa tłumaczeń
jakie to przeciwności los im tego dnia spłatał. Szkoda. Nie każdy potrafi się
po prostu cieszyć z biegania. Nie każdy ma tę frajdę. Nie każdy rozumie. Ale
nic to – ja ją mam i się tym z Wami dzielę.
Swoje spotkanie z kolegą robokopem
wspominam teraz z rozbawieniem. Ale co najważniejsze – poznałam innych biegaczy,
z którymi do dziś się przyjaźnię, którzy z otwartymi ramionami przyjęli mnie do
biegowego bractwa i z chęcią doradzają teraz, wspierają i zapraszają na biegi i
dzielą swoim doświadczeniem. Dla takich ludzi jestem w stanie zapisać się na każdy
dystans!
Nie
jestem jeszcze biegaczem, który celuje w podium, ale sam udział w takim biegu
jest wielką przyjemnością i wszystkim, którzy chcą spróbować – i jednocześnie
czują się na siłach, i znają swój organizm – polecam!
Praktyczne
informacje dotyczące Maratonu Gór Stołowych przedstawię bliżej daty biegu.
Ania
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Co Ty na to? Podziel się z nami!