Dokładnie tydzień temu odbywał się Tenzing Hillary Everest Maraton, w którym pierwsze miejsce zdobył nasz rodak - Robert Celiński. Jeszcze przed biegiem poprosiłam Roberta, by napisał parę słów o swoich przygotowaniach i o samym biegu.
Oto jego relacja, którą przesłał nam już po ukończeniu maratonu:
"Witam w cywilizacji! Cywilizacja,
w której żyłem przez ostatnie 44 dni pochłonęła mnie do reszty i zapragnąłem tu
wrócić w przyszłym roku. Zacznę od podsumowania mojego udziału w Tenzing
Hillary Everest Marathon. Sukces:
9. miejsce w kategorii open,
to najwyższe miejsce zajęte przez obcokrajowca w tym rudnym maratonie, na mecie lekki szok.
to najwyższe miejsce zajęte przez obcokrajowca w tym rudnym maratonie, na mecie lekki szok.
1. miejsce w kategorii obcokrajowców
i przeszło godzinna przewaga nad drugim zawodnikiem zagranicznym.
i przeszło godzinna przewaga nad drugim zawodnikiem zagranicznym.
Nowy rekord trasy w tej samej kategorii, który od
wczoraj wynosi 4,39,39.
Ukończenie tego maratonu pomimo prawdopodobnego
dwukrotnego złamania palców u lewej ręki :)
Wyjaśnienia: aklimatyzacja
przebiegała pomyślnie pomimo małych dolegliwości z kamykiem na nerce, którego
musiałem po 10 dniach urodzić. Kluczowe dni to te trzy ostatnie, które
przypieczętowały losy większości startujących w tym i mój. Od chwili przybycia
do Gorak Shep miałem wspaniałą pogodę, cieszyłem się na ten fakt. Radość nie
trwała długo bo w nocy nadeszła burza śnieżna i zapoczątkowała trzydniowy opad
śniegu non stop, bez przerwy wytchnienia , raz większy raz mniejszy opad. We
wtorek udałem się na Base Camp na wysokość 5364 m npm ,gdzie miałem dołączyć do
zorganizowanej grupy biegaczy oczekujących na start. Tu popełniłem błąd,
powinienem zostać w Gorak Shep tę jedną noc dłużej. Zasugerowałem się tym, że
lokalna prognoza pogody przewidywała kolejny dzień z deszczem, który miał zmyć
śnieg z trasy, ale tak się nie stało. Noc spędziłem na lodowcu, tak jak prawie
wszyscy, prócz moich najgroźniejszych rywali: Szerpów. Noc bezsenna, co chwila
musieliśmy od środka namiotu walić w ściany, by zwalać śnieg, który był coraz
cięższy i groził zawaleniem namiotu. Pomagali nam w tym też organizatorzy,
którzy całą noc przemieszczali się pomiędzy namiotami i od zewnątrz też zwalali
śnieg z namiotów.
Rano, po szybkim śniadaniu otrzymaliśmy wiadomość, że musimy
się jak najszybciej ewakuować, bo będziemy odcięci od świata i będą poważne
kłopoty z ewentualną pomocą. 10 min i byłem gotowy do wymarszu. Wyruszaliśmy
kilkoma grupami, ja w trzeciej: z moim kolegą z Nowej Zelandii. Szybko
dogoniliśmy dwie pierwsze i wyprzedziliśmy je. Ja i kilku zawodników zmieniając
się przecieraliśmy szlak, tu wymiękali nawet nasi przewodnicy Szerpowie.
Odcinek 5 km przedzieraliśmy się w metrowej warstwie śniegu prawie 5 godzin. To
kosztowało mnie najwięcej energii, którą straciłem na dzień przed startem, a
którą akumulowałem przez ostatni tydzień. Gdy dotarliśmy do Gorak Shep byłem
tak wyczerpany, że czułem to do godziny 7 wieczorem. Tej energii i wypoczynku
zapewne zabrakło mi dzień później, na pewno.
Jak kończyliśmy naszą ucieczkę, na
ostatnie 1,5 km przed Gorak Shep, zaczęło się szybko wypogadzać i zaczęło
bardzo mocno świecić słońce, tak mocne, że prawie mi spaliło usta i nos. Wieczorem i do rana czułem jak mi pęka skóra na nosie i ustach i jak mi wypływa
materia z pękniętych miejsc. Nie było to fajne, udało mi się uniknąć jedynie
odwodnienia. Ranek słoneczny z małym mrozem. Pierwsze kilometry były tu
kluczowe, trasa mocno oblodzona i totalnie śliska. Na pierwszym km, wywróciłem
się i prawdopodobnie złamałem kciuk w lewej ręce, a na kolejnym kilometrze to
samo i złamałem prawdopodobnie drugi palec, zaraz za paznokciem w tej samej
ręce. Niefajne uczucie, ale biegłem dalej. Adrenalina robiła swoje i
znieczulała ból na tyle, że starałem się o tym nie myśleć i biec dalej i
świetnie sobie radząc wyprzedziłem wielu Szerpów, którzy do tej pory w czołówce
biegli ze mną.
Wykorzystywałem na maksa te warunki, bo wiedziałem ze oni w
takich warunkach rzadko biegają, a ja w naszym klimacie wielokrotnie przecież
biegałem przez te wszystkie lata (zimy). Warunki takie panowały na odcinku 7km,
później śnieg topniał na trasie i robiło się błoto z kałużami. Prawdziwy
wysokogórski cross. Mijałem kolejnych Szerpów, którzy nie radzili sobie na
trasie. Trasa została wydłużona w jednym miejscu o 2,5 km w jedną stronę i tym samym
więcej biegliśmy na wysokości około 4450m npm. W drodze powrotnej dwukrotnie
zbłądziłem i zboczyłem z trasy, bo flagi które wyznaczały trasę były złamane i
nie było ich widać i nie wiadomo gdzie biec. Straciłem w tych przypadkach sporo
czasu. Biegłem dalej i warunki były coraz leprze. Minąłem jeszcze kilku
zawodników, którzy radzili sobie coraz słabiej. Trasa, którą robiłem na
treningach różniła się zupełnie od tej, którą biegłem w trakcie wyścigu. Pogoda
zrobiła swoje przez te ostatnie trzy dni.
Na samym końcu mocno ścigałem się
jeszcze z dwoma zawodnikami, których dochodziłem Z jednym z nich ciąłem się do
samego końca, nie wiem komu sędziowie dali 8. a komu 9. miejsce. Mi przypadło 9., a
kolejny zawodnik był z 10 sek wcześniej. Pomijając te niefortunne przypadki pozycja
na mecie byłaby zupełnie inna, zdecydowanie lepsza - może w okolicy 3 miejsca.
Cieszę się, że wystartowałem tu drugi raz, zdobyłem jeszcze większe
doświadczenie w tych górach i zapragnąłem wrócić tu za rok. Szansa nadal jest!
Pozdrawiam. Robert".
***
Robert dodał też, że ma mnóstwo ciekawych zdjęć z biegu, które nam udostępni jak tylko wróci do kraju, ponieważ połączenie internetowe w Kathmandu jest kiepskie. Na zdjęcia czekajmy zatem cierpliwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Co Ty na to? Podziel się z nami!